Kiedy byłam dzieckiem, powierzano mi krojenie orzechów i innych bakalii, które przy okazji mogłam bezkarnie podjadać. Zajęcie nie było zbyt łatwe, bo musiałam uważać na palce, ale wiedziałam, że nie mogę marudzić, gdyż każdy miał pełne ręce roboty. Pamiętam dokładnie smak świątecznego keksu i zapachy, jakie unosiły się podczas długiego pieczenia. W tym czasie musiałam zająć się dość żmudnym rozplątywaniem światełek choinkowych.

Keks zawsze uchodził za ciasto drogie, bogate w trudno dostępne bakalie. Swoją drogą ciekawa jestem, ile osób jeszcze pamięta, że te zielone i pomarańczowe kawałeczki, które znajdowaliśmy zatopione w cieście, to wcale nie były żadne egzotyczne owoce? Kandyzowana marchew, twarde cząstki dyni, a zielone kawałki – to był dopiero wspaniały dodatek: arcydzięgiel, a dokładnie jego młode łodygi, które kandyzowało się w cukrze. Trzeba było sobie radzić, ale uważam, że to były bardziej twórcze czasy.

Fragment z książki „Czułym okiem”, str. 135, przepis „Po prostu keks”.

PS Keks pięknie wyrósł. Chowam go do szczelnej puszki, aby uwolniły się aromaty kandyzowanych owoców.